Cześć,
Mój typowy tydzień ma 2 skrajne stany: albo z wysokim zaangażowaniem działam albo umieram na podłodze.
Jestem osobą, która nie znosi nic nie robienia (lubię programować, rozwijać się, ćwiczyć, biegać, wycieczki z narzeczoną, gotować). Mam pracę, która zmusza do myślenia. W domu robię różne projekty i z każdym tygodniem robię małe kroczki w kierunku własnej firmy. W życiu osobistym nie ma żadnej tragedii, wszyscy zdrowi, mieszkam w spoko okolicy, no i każdy dzień tutaj jest spokojny. Z każdym rokiem czuję, że jest lepiej.
Niby jest ok, ale takie moje życie po 3-4 dniach solidnego zaangażowania robi się mdłe. Napada mnie taki pojebany nastrój i wtedy nic mi się nie chce, a każda inicjatywa jaką prowadzę traci sens. Rozkłada mnie stopniowo i zwykle kończy to się tak, że leżę na podłodze jak dziad, oglądam seriale albo gram do 3-4 w nocy, aż w końcu gnaty i oczy mi się wypalą.
Dopiero następnego dnia, gdy zbieram się z podłogi wtedy motyw: regeneracji + jakaś inspiracja ze świata sportu lub IT budzi coś we mnie to tak jakby wielki mistrzu z boku mówił mi wstań i działaj - nie ma wtedy analizy i wstaję. Wtedy znowu zaczyna się seria ćwiczeń, ogarnianie rzeczywistości, projektów.. itp
Chciałbym skrócić czas tego umierania, wymyślić sposób jak na to działać. Jak mnie rozkłada to czasem dłużej niż na dzień, przez to tracę wiele czasu, psują mi się relacje z kobietą, jak strzeli mnie w dzień pracy to nic wtedy nie robię, zdrowie, kondycja spada no i powstają niepotrzebne przestoje w projektach czy nauce.
Kombinowałem z wycieczkami w góry, nad morze. Jasne fajnie jest coś ładnego zobaczyć, wdychać świeże powietrze ale drugiego dnia mnie to nuży, a dobrobyt na wycieczkach rozleniwia mnie i jest gorzej niż było :-(
Czy macie coś takiego? Jak/Czym na to działać?